Wenders jest reżyserem dla ślimaków, które lubią powooolne tempo. Ja zazwyczaj lubię je też, ale tym razem kilka razy zdradziłam zniecierpliwienie, gdy ten facet szedł po tej pustyni i szedł, i szedł i szeeeedł... ;)
Poetyckie, ciche kino, z prostą w zasadzie historią i kilkoma bardzo mocnymi emocjonalnie scenami. Trudno mi powiedzieć, w czym zawiera się jego siła, bo już po seansie wie się, że się tego filmu nie zapomni. To, co mi się podobało bardzo - mimo, że opowieść nas porusza (chłopczyk z dwoma ojcami, bo jeden właśnie się znalazł po latach, nawiązywanie więzi na nowo, wspomnienia miłości, która tylko pozornie przeminęła, rodzina, poczucie winy, opuszczenie, złamane serca, przebaczenie i cała masa innych), to to w żadnym wypadku nie jest łzawe. A rola chłopca jest jedną z najlepszych dziecięcych ról, jakie widziałam. Ten mały zagrał lepiej, niż 80% polskich dorosłych aktorów.
Zgadzam się z tezą o ślimakach. :) Jednak każdy kto świadomie idzie na Wendersa nie powinien się zawieść. Ten reżyser ma swój specyficzny klimat. Film niby taki sobie, bez wielkich porywów serca, ale rzeczywiście coś w nim jest. Milczenie też jest mową, bezruch też jest ruchem można by powiedzieć. Dzieciak rzeczywiście mądrze mówi w tym filmie. A myśl podsumowująca. Ranimy mocno innych gdy odchodzimy i tak samo mocno gdy powracamy.
Nie jestem w stanie ocenić tego filmu. Wydaje mi się, że to jak z whisky - żeby docenić jego smak, trzeba dorosnąć. Może jestem jak inż. Mamoń, ale jeśli obejrzenie filmu nie sprawia mi przyjemności, czy mam się zmuszać?
Może jeszcze kiedyś go docenię - a może to znak czasów, że na wszystko brakuje czasu i taki film chciałoby się skompresować do godziny z małym hakiem?
Z drugiej strony - jeśli będą powstawać filmy w stylu "Kac Wawa" czy "Wyjazd integracyjny", stare dobre kino będzie odtrutką.